Przez trzy przełęcze Tatr Wysokich(Lodowa Przełęcz-Czerwona Ławka-Rohatka)
27-28 sierpień 2004
Dzień 1: Dolina Jaworowa-Lodowa Przełęcz-Terinka
Budzik zadzwonił o 3.00. Pomyślałem sobie, czy ja przypadkiem nie zwariowałem ?
O 3.37 odjechał pociąg ze stacji Gliwice do Zakopanego. Podróż minęła dość szybko. Współpasażer tylko od czasu do czasu jak najęty powtarzał „jak ja nie cierpię tego pociągu”.
Ale go rozumiałem, przecież jechał z Poznania już całą noc. Aby go pocieszyć rozpocząłem dyskusję o kolejnictwie we Francji, a potem rozmowa przeszła na pociągi na poduszce magnetycznej w Japonii. Ale do tego doszliśmy dopiero, gdy pociąg w Suchej Beskidzkiej zmienił kierunek jazdy na przeciwny i jeszcze trochę zredukował prędkość.
Do Zakopanego doturlaliśmy się na 9.20. Potem już wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po wyjściu z dworca, od razu znalazłem busa i po parunastu sekundach jechałem już na Łysą Polanę.
Wszyscy pasażerowie wybierali się do Morskiego Oka. Wyposażeni byli w pełny ekwipunek wysokogórski, czyli adidasy, polary, foliaki i reklamówki, czasami plecaki.
Na przejściu kupiłem korony i od razu złapałem stopa do Jaworzyny Tatrzańskiej. Akurat podwozili mnie Państwo wybierający się do Bułgarii, a że stamtąd właśnie tydzień wcześniej wróciłem, to mieliśmy dużo tematów do rozmowy.
W Jaworzynie, zarzuciłem plecak i ruszyłem trochę z duszą na ramieniu w głąb Doliny Jaworowej. Pogoda lekko „straszyła”, ale nic nie padało. Deszcz zrobił sobie przerwę po całonocnej ulewie.
Potok płynący dnem doliny przewalał się pomiędzy skałami z niesamowitą siłą. Poziom wody był bardzo, bardzo wysoki. Przykryte były nawet najwyższe głazy.
Pierwszą godzinę postanowiłem iść w „miarę” wolnym krokiem, aby trochę rozgrzać mięśnie po kilkudniowym bezruchu. Wyprzedziły mnie w tym czasie dwie Słowaczki dziarsko maszerujące w górę doliny. Jak to Słowacy, w pełni wyposażeni i fajnie odziani. Różnicę z „naszymi” turystami widać od razu.
Po godzinie zmieniłem w końcu sandały na górskie buciory i ruszyłem dalej „z kopyta”. Droga wznosiła się coraz wyżej i prowadziła przez moczące wszystko wysokie trawy.
W końcu wyszedłem na niewielką polankę. Zgromadziła się na niej grupa ok 10 ludzi, Polacy i Słowacy. Twierdzili, że dalej iść się nie da!!! :( Albo idzie się w butach po kostki w wodzie, albo boso! Uuuuuuuuu, już miałem przez chwilę przed oczami wizję powrotu do Polski i wybrania innego szlaku.
Ale nie ma tak lekko! Postanowiłem samemu sprawdzić, czy na pewno tam dalej to tak fatalnie wygląda. Ścieżka, jak ścieżka, coraz bardziej w wodzie. Zacząłem iść w rozkroku biorąc ją pomiędzy nogi i idąc po jej krawędziach. Wciąż się zastanawiałem, gdzie jest to miejsce, gdzie jest totalna powódź i nie da się iść bez brodzenia po kostki.
Usłyszałem jak ktoś mnie z tyłu dogania. Postanowiłem trochę zwolnić i poczekać, no bo w grupie to zawsze raźniej. Przypadkowo spotkany kompan powiedział, że już od 30 lat chodzi po Tatrach i jeszcze nie było takiej drogi, z której by musiał zawracać. Oj, to mnie pocieszył! Myślę sobie: „przysssssam się do niego i po kłopocie, najwyżej sam się pierwszy utopi :-)”.
Ruszyliśmy ostro do przodu cały czas bokiem ścieżki, przeskakując z kamienia na kamień i pokonując dziesiątki różnych potoków i potoczków. Płynęło wszystko, cała dolina. Padające przez cały poprzedni tydzień intensywne deszcze zgromadziły taką ilość wody, że pełno jej było dosłownie wszędzie. Środkowy odcinek Doliny Jaworowej wyglądał prawie jak delta Dunaju.
Pogoda była idealna do wędrówki, w miarę chłodno i bezwietrznie. Rozpędziliśmy się jak jakieś cyborgi stworzone do podchodzenia pod górę. Wszystko wokół spowite było mgłą, szczyty, polany, przewalała się ona z kąta w kąt po całej dolinie. Doskonale czuło się nastrój i tchnienie Wysokich Tatr.
Podejście na Lodową Przełęcz zdaje się nie mieć końca. Wydaje się, że to już już, a to jeszcze jeden kolejny próg, i jeszcze jeden. Nie widać żadnego szczytu, mgły kłębią się na wysokości Przełęczy, a poniżej widać całą rozległość Doliny. Zaczynam czuć brak solidnego drugiego śniadania. Ostatni raz jadłem coś w pociągu około szóstej rano. Teraz gwałtownie słabnę. Nie chcę jednak stawać przed Lodową i próbuję załatać dziurę w brzuchu czekoladą i cukierkami.
Ostatni odcinek to wędrówka w labiryncie głazów, wyszukiwanie znaków szlaku w gęstniejącej mgle na omszałych kamieniach. Robi się coraz zimniej i coraz ciemniej. Dochodzimy wreszcie do celu. Cel wygląda tajemniczo i groźnie. Widoczność tylko na odległość 10m.
Żegnamy się. Przygodny towarzysz wraca z powrotem tą samą drogą do Zdziaru, gdzie zamieszkał w czasie wakacji. Ja nigdzie nie mieszkam więc przechodzę przez Przełęcz w stronę Doliny Pięciu Stawów Spiskich.
Robi się ciemno. Zaczyna walić grad. Wiatr zacina prawie poziomo.
Czuję, że jeżeli szybko czegoś nie zjem i się nie napiję, to całkiem padnę. Zapada decyzja o „rozbiciu biwaku”. Schodzę trochę z przełęczy i w ochronie przed zacinającym deszczem próbuję się przytulić do jakiś skał. Połykam wszystko co mam pod ręką, nie bawiąc się w krojenie, smarowanie, przygotowywanie. Serek zwany asfaltem zamiast na kanapkę, leci w całości do ust. Od razu czuje, że zaczynają mi wracać siły.
Schodzę po tych paskudnych piargach zniszczonych przez erozję turystyczną. Jeszcze godzinka i będę w Terince.
Po drodze spoglądam w stronę Czerwonej Ławki. Tyle się naczytałem o tej przełęczy i o szlaku na nią. Jakoś ciężko mi jest sobie wyobrazić jak w tych warunkach byłbym w stanie przez nią przejść. Na szczęście jest to zadanie na jutro. Dziś celem jest już tylko schronisko, czesnakowa polewka, knedliki i kufel piwa.
Przechodzę bulę nad schroniskiem i dochodzę do pierwszego spiskiego stawu. Już tylko kilkadziesiąt metrów, już widać schronisko, i ….. koniec. Nie da się dalej przejść! Woda uchodząca z jeziorka ma dziś tak wysoki poziom, że prawie w całości przykryła zrobioną groblę!!!!!
Stoję zrozpaczony o parę metrów od schroniska i nie mogę zrobić ani kroku dalej!!! Próbuję obejść z dołu, ale tu jest prawdziwy wodospad. Czekam, aż ktoś się pojawi od strony schroniska, skoro doszedł to może ma jakiś patent jak przejść suchą stopą. Nikogo. Zaczynam lewitować na wystających z wody kamieniach, ryzykując zamoczenie butów, których już nie będę miał jak do końca eskapady wysuszyć. Szybkie, zdecydowane przejście po samych czubkach wystających kamieni odbywa się jednak bez „wpadki”. Ufffffffff, nareszcie po drugiej stronie.
Jeszcze parę kroków i już wnętrze schroniska. Chatar od razu mnie wita i pokazuje gdzie mogę się przespać. Wysokie trzecie piętro w łóżku piętrowym robi na mnie wrażenie. No tak nie spadłem z Lodowej, to głupio by było z własnego wyrka wypaść. ;-)
Wieczór w schronisku mija bardzo sympatycznie. Spotykam wiele osób z Polski,Słowacji, Austrii. Piwo szalenie ułatwia wielojęzyczne rozmowy.
Wypytuję zdziwiony Austriaków co oni tu robią, przecież mają tyle pięknych górzystych terenów. Okazuje się, że ich rodacy wcale z tego nie korzystają. Większość zachwyca się okolicami GrossGlockner, a w pozostałych rejonach są pustki. Czyli podobnie jak u nas z Giewontem i Kasprowym.
Wszyscy wykończeni szybko padają do łóżka już po ósmej. Tylko my siedzimy sobie jeszcze nad kufelkami i opijamy międzynarodowe spotkanie.
Wdrapuję się na moje trzecie piętro obwieszone mokrymi ciuchami, wślizguję do śpiworka i pełen błogości zapadam w sen.
Dzień 2: Czerwona Ławka-Rohatka-Dolina Białej Wody
Budzi mnie ruch na dole. Ludzie wstają i pakują się. Każdy gdzieś się śpieszy. Wchodzę do jadalni i już wszystko jest jasne. Pogoda jest IDEALNA. Po prostu całkowicie błękitne niebo i ani śladu chmurki.
Nasze knajpy mogły by się uczyć tempa i sprawności w jakim chatar Miro wydaje śniadanie dla kilkudziesięciu ludzi. Coś nieprawdopodobnego. Zasiadam do królewskiego posiłku. Czego tam nie dali. Serki, dżemik, miód, jajko na twardo i ichniejsza, specyficzna ziołowa herbata, którą można się opijać bez końca i końca. I to wszystko ludzie wtargali tutaj na plecach!
Śniadanie jadłem z dwoma sympatycznymi Słowaczkami. Omawialiśmy nasze trasy, przeszłe i przyszły, i co chwila słyszałem tylko: „to je pikne”, i „tamto je pikne”.
Jeszcze robię sobie kawę i chyba jako ostatni, ociągając się, ile się tylko da opuszczam to miejsce. Na zewnątrz dłuuuuga sesja fotograficzna. Podnoszące się słońce rozświetla dolinę i Spiskie Stawy. Jakże inaczej to wygląda niż w dniu wczorajszym, jakby inna dolina, jakby inny świat.
Wspinam się z zapałem z powrotem do Dolinki pod Siedelkiem. Na rozstaju szlaków proszę jedną węgierkę o zrobienie zdjęcia i słyszę okrzyk, „Ooooh, You’ve got the same camera!”
Na piargach pod Czerwoną Ławką spotykam małżeństwo z Litwy z dwójką kilkuletnich dzieci. Spotkaliśmy sie jeszcze kilkukrotnie na szlaku i co ciekawe, w zależności od spotkania i od tego czy towarzyszyła nam jego żona, Francuzi,czy Niemcy, to rozmawialiśmy po polsku , rosyjsku lub angielsku. Prawdziwy galimatias językowy. Uśmiać się można. :)
Wejście po półeczkach skalnych ubezpieczane 200-stu metrowym łańcuchem. Podobno najtrudniejszy znakowany szlak w całych Tatrach. Na szczęście o tej porze dnia nie ma żadnego tłoku i zatorów, więc i z wejściem nie ma problemów. Za to osoby z lękiem wysokości mogą mieć „pełne gacie”.
Sama przełęcz jest malutka i wąziutka, ledwie mieści się na niej parę osób. Po chwili dołącza do mnie para francuzów. Robimy sobie na wzajem zdjęcia, częstujemy się czekoladą i podziwiamy widoki. Z jednej strony Baranie Rogi i błyszcząca w słońcu stacja kolejki na Łomnicy, a z drugiej widok na Dolinę Staroleśną i Sławkowski Szczyt. Dochodzą Litwini z powiązanymi liną dziećmi. Tym razem przechodzimy wszyscy zgodnie na angielski.
Siedzę oparty plecami o Mały Lodowy Szczyt i jeszcze przez chwilę chłonę widoki. Zejście na dół prowadzi osypującymi się piargami. Od dołu walą jednokierunkowym szlakiem pod prąd dwie dziewczyny. Oczywiście polki. Rozbiły się obozem w Zbójnickiej Chacie i idą tylko na przełęcz i z powrotem. Wczoraj miały mniej szczęścia ode mnie. Podchodziły Doliną Białej Wody. Po obwitych deszczach płynęły tamtędy setki strumieni. Nie miały innego wyjścia jak tylko brodzić po kostki w wodzie. Mogą zapomnieć do końca wyjazdu o suchych buciorach.
Szlak trawersuje zbocza Ostrego i Jaworowego Szczytu. Idzie się bardzo, bardzo przyjemnie. Fajna droga, piękne widoki, błękitne niebo. Francuz poleciał przodem, a ja idę z jego towarzyszką i namiętnie o czymś dyskutujemy.
Zbójnicka Chata serwuje smakowicie zrobione smażone sery. Niestety wrzątku tu nie uświadczysz, więc nie wypiję swojej ulubionej kawy 3 w 1. Siedzimy tak godzinami i nie mogę się zebrać, aby opuścić to miejsce. Co ciekawe, podsłuchuję, że znajoma parka „francuzów” rozmawia między sobą po niemiecku! Mówię, im że coś mi w tym nie gra, a tu sie okazuje, że dziewczyna jest Niemką i to taka międzynarodowa para na tygodniowych wakacjach w słowackich Tatrach. Cóż, świat się kurczy.
„Już do odwrotu głos trąbki wzywa”. Na drogowskazie pisze Łysa Polana – 6h. Trzeba mocno (bardzo mocno) napierać aby zdążyć na pociąg z Zakopanego. Wyciągam nogi ile wlezie i rozpoczynam strome podejście pod Rohatkę. Oj jest gdzie podchodzić. Godzinny marsz stromo w górę zakosami, po obsuwających się piargach wyciska wszystkie poty. Pomimo, że z ciężkim plecakiem, to wyprzedzam coraz to nowe osoby. W dole Kotlina pod Prielomom wypełniona ogromnymi głazami.
Przełęcz Rohatka. Jakiś sympatyczny członek wycieczki zakładowej wyjmuje zza pazucha piersióweczkę i mówi do mnie: „napijcie się kolego”. He, he, zamurowało mnie całkowicie. Widać są ludzie lepiej przygotowujący się do wycieczki ode mnie :-)
Zejście całkiem strome i ubezpieczone łańcuchami. Na szlaku w kierunku Polskiego Grzebienia leży chyba nigdy nie zanikający ogromny płat śniegu. Odbijam niebieskim w prawo i rozpoczynam zejście przez Zamarznięty Kocioł do Litworowej Doliny. Widok jest powalający na kolana. Ogromna wisząca dolina, zawieszona nad czymś czego nie widać. Obok nad urwiskiem przepiękna Hruba Wieża. Wydaje się, że za tym zaczyna się wielka przepaść.
Obok Zamarzniętego Stawu mijam matkę z dziesięcioletnią dziewczynką. Idzie na Polski Grzebień. Samochód zostawili na Łysej Polanie. Patrzę na zegarek. 16.00. Ciężko widzę ich powrót, może na 22.00 się wyrobią.
Idę dalej i tonę w zachwytach. Na „urwaniu” doliny, na wprost Hrubej Wieży robie przerwę „na obiad”. Wcinam co tam jeszcze w plecaku zostało. Miejsce wybrałem sobie najlepsze z możliwych. Po prawej stronie pasie sie stado kozic. Po lewej Wysoka i odbijające się w Litworowym stawie Rysy. Jest to jedno z tych miejsc, od którego nie można się oderwać. Gdzie obiecuje się sobie wrócić w następnym roku.
Słońce zachodzi. Dolinę zaczynają wypełniać cienie. Schodzę coraz niżej i niżej. Nad dolną częścią doliny piętrzy się przepiękna formacja skalna Młynarza. Widok zapadający głęboko w pamięć, wzmagający chęć powrotu.
Wszędzie jest mokro, ale już nie widać tych setek strumieni, o których opowiadały mi spotkane po drodze dziewczyny. Polana pod Wysoką zakańcza ostatecznie „wysokogórską” część wycieczki. Teraz zostaje dojść tylko na Łysą Polanę. Jeszcze z 10km.
Wygodna droga prowadzi przez las wychodząc od czasu do czasu na polanki. W pewnym momencie widzę dwóch niesamowitych obdartusów, boso, cali brudni. „Co za jedni” – myślę sobie. Za chwilę mija mnie rycerz na koniu i wszystko jasne. Kręcą tu jakiś film historyczny.
Dochodzę do leśniczówki. Za chwilę widzę ludzi idących po drugiej stronie Białki drogą z Morskiego Oka. Oj wielka szkoda, ze nie ma tu mostka. Odwiedziłbym Roztokę i może zdecydował tam zanocować. W sumie do domu mi nie było śpieszno, nawet miałem plany tam spać i wrócić do Zakopca następnego dnia przez Krzyżne. Ale dosyć miałem już samotnego łażenia i zupełnie siadła we mnie motywacja. Cóż w zespole zawsze raźniej.
Po drodze zatrzymuję wracający z leśniczówki samochód i podwozi mnie do przejścia granicznego. Po 2 minutach siedzę już w autobusie. Korzystam z najdroższego w życiu kibelka na dworcu PKS za 3zł. Ale z wodą! Co w górach nie było takie oczywiste. Atakuję WARS na dworcu i odrabiam dwudniowe zaległości w jedzeniu i piciu
W pociągu wyszukuję jakiegoś „swojego” towarzystwa. Widze dziewczynę z kijkami przytroczonymi do plecaka, a więc się dosiadam, aby porozmawiać na górskie tematy. Przedział po drodze zapełnia się na maksa. Droga zaczyna się dłuuuużyć w nieskończoność. Patrzę ze współczuciem na osoby co jadą aż do Poznania. Czeka ich podróż do samego rana. Wysiadam w Gliwicach na dworcu. Żona zarwała noc, aby wyjechać mi na przeciw. Gorące brawa dla Niej!! O 3.00 jestem wykąpany i wskakuję do łóżka. 48 godzin. A więc jednak nie zwariowałem. Sprężyłem się i przeżyłem fantastyczną przygodę, jedną z najciekawszych w moim życiu. I obiecałem sobie, że za rok na pewno powrócę w Tatry.