Babia Góra
[Babia Góra 10-11.07.2005r]
„O, a tam jest Babia Góra” – pokazała Kasia palcem. Siedzieliśmy z Mirkiem na stoku Małej Rycerzowej i robiliśmy krótki popas. Słoneczko fajnie przyświecało, nasz cel, Bacówka pod Rycerzową leżała w dole.
„Tak, to właśnie tam wybieramy się na następną wycieczkę” – odpowiedziała Danka.
Zastrzygłem uszami. Co ? Wybierają się na Babią Górę? Beze mnie? Przecież mnie tam już rok nie było i sam chętnie znowu bym poleżał sobie na Diablaku, pieszcząc oczy widokiem Orawy i Tatr.
Yes – YES – YYYEEESSS !!!
chciałoby się krzyknąć na samą myśl o wycieczce na Królową Beskidu, o noclegu w schronisku na 1000 m.n.p.m, o świetnej atmosferze tam panującej i tych wszystkich bukach, kosodrzewinach, jagodach i całej babiogórskiej przyrodzie.
Nieśmiało podniosłem do góry 2 dwa palce, pytając czy też mogę się zgłosić do tej eskapady.
No i udało się !!!!!!!!!
Parę tygodni później zapakowaliśmy się wszyscy do Kasi samochodu i ruszyli na podbój Babiej Góry. Prognoza pogody była „średnio optymistyczna”, to znaczy całą sobotę deszcze przelotne, a w niedzielę deszcz ciągły. Nic nas to nie zraziło, lepiej trochę zmoknąć i mieć przy tym masę ubawu i wspomnień niż przesiedzieć w domu. Wiadome więc było, że pierwszego dnia musimy wejść na szczyt, bo jutro już może nie dostaniemy takiej szansy.
W Zawoji zaczęliśmy od kawy i ciastek, obejrzenia mapy i od wyszukania górala, u którego można by bezpiecznie przenocować samochód. Pierwszy góral i od razu trafiony-zatopiony.
PLAN był prosty.
Kasia z Krzysiem dojedzie spokojnie na Markowe Szczawiny drogą najkrótszą, od bramy parku i tam zaczekają na wspólny „atak” na szczyt.
Danka i ja wiedzieliśmy, że trzeba wybrać trasę najdłuższą w myśl zasady DALEJ-SZYBCIEJ-WIĘCEJ. Bardzo mnie ciągnęło na Jałowiec, który kiedyś z powodu burzy musiałem sobie odpuścić i teraz była okazja aby to nadrobić. Koncepcja poniekąd słuszna, ponieważ z Jałowca jest super widok na Babią Górę i widząc po drodze swój cel z przyjemnością się do niego podąża.
Rozpoczęliśmy podejście naszym ulubionym tempem BARDZO SZYBKIE PLUS.
Już po 2 godzinach wiedzieliśmy, że trochę przegięliśmy z trasą i mieliśmy wyrzuty sumienia, że Kasia+Krzyś będą musieli na nas dłużej niż zamierzaliśmy czekać.
Rozległa i słynna panorama z Jałowca była taka sama jak prognoza pogody, czyli nie było widać nawet drugiego końca polanki :-((( No i bardzo dobrze!!! Jak to mówią do trzech razy sztuka, a więc jest powód, aby się tam wybrać po raz trzeci, to już na pewno nie przeszkodzą mi ani pioruny, ani deszcze.
Deszcz sobie planowo siąpił, padał i przestawał. Od czasu do czasu zadawaliśmy sobie pytanie, czy właśnie w tej chwili to jest ten zapowiadany przelotny, czy już należy go zaliczyć do ciągłego. Czyli humory nas nie opuszczały :-)))
Nie widzieliśmy także sensu stosowania jakichkolwiek środków przeciwdeszczowych. Wylewało się z nas podczas forsownego marszu tyle samo potu, co wlewało za kołnierz z góry, a więc osiągnęliśmy stan całkowitej równowagi hydro-jakiejś-tam.
A buczyna wokół nas była przepiękna!!! Pod nią soczyście się zieleniła trawa i mchy. Mniam, mniam, uwielbiam takie lasy.
Przelecieliśmy Klekociny i Tabakowe Siodło, gdzieś po drodze zza mgieł ukazała się Mędralowa (oj, TAM to można by się kiedyś kimnąć w drodze z Pilska na Babią Górę, w bazie studenckiej Głuchaczki – wszyscy z którymi kiedyś rozmawiałem na szlaku bardzo sobie chwalili tamtejszą bazową atmosferę).
Deszcz zmienił się z przelotnego na bardziej przelotno-ciągły. Po drodze minęliśmy dwie zafoliowane osoby. Tylko buty było widać :-)))
Pilnie rozglądaliśmy się, aby nie przegapić tak jak kiedyś zejścia na czerwony szlak prowadzący prosto do schroniska na Markowych Szczawinach. JEST. A więc ostatnia prosta.
Szlak zamknięty od paru lat zaczyna zarastać. A szkoda. Poprowadzony tzw. Górnym Płajem jest idealnym połączeniem ze schroniskiem.
Chwila zadumy na Hali Czarnego. W pamięci mi tkwi obraz PRZEOGROMNEJ hali pełnej jagód. Nie ma wypasu owiec, hala zarosła. Wszędzie wyrastają młode świerki, które za parę lat w całości pokryją jagodowe pola.
Jest. Doszliśmy w końcu do schroniska. Spotkanie z Kasią i Krzysiem. Ci już obadali wszystko co było wokół do obadania i gotowi są to startu na SZCZYT.
Szkoda czasu na odpoczynki, jest już po 17stej , trzeba się więc sprężać, aby za dnia zejść na dół.
Połykamy szybko zupkę dopychając ją kanapkami, kupujemy parę puszek piwa na wypadek, gdyby zamknęli nam potem bufet (oj, to by była potem czarna rozpacz :-(((( ). Zostawiamy plecaki w naszym pokoju, ubieramy coś suchego i W DROGĘ.
Prawie wbiegamy na przełęcz Bronę i tutaj ….. nareszcie! Chmury rozstępują się i mamy widok, na Małą Babią. Szybko robimy sobie fotki, aby ocalić coś z tego. Ocalić TĄ chwilę, zapisać w formie bajtów i bitów, na spokojne jej przeżywanie, kontemplowanie po powrocie do domów, aby stanowiła inspirację do nowych pomysłów, aby w zimowe wieczory nas ogrzała.
Znad Kościółków podziwiamy stoki Babiej Góry, Perć Akademików, płaty śniegu, sam wierzchołek tonie we mgle.
Krzysiu, dzielny chłopak, wali ostro do przodu. Nie wygląda na zmęczonego, a raczej na NAPALONEGO tak samo ja my, aby coś zobaczy i przeżyć.
Ostatnie podejście na Diablak i już jesteśmy. Babia Góra. Na szczycie mgła. Widoczność 10 metrów. Ani Orawy, ani Tatr, ani widoków na godzinne wylegiwanie się na trawce, tak jak to obyczaj nakazuje.
Szlak Perć Akademików jest świeżo po remoncie, jeszcze zamknięty. No ale widziałem w oczach dziewczyn i czułem w ich głosach, że po to tu przyszły, po to aby przejść się Percią Akademików i Przyrodników. Kasia z nie dużym jeszcze Krzysiem musi odpuścić, za dużo tam błota i mogą być pozdejmowane niektóre łańcuchy. Wraca przez Bronę. Ma bojowe zadanie wykupić multum gorących herbat, jeszcze zanim nam zamkną o 20-stej schroniskowy bufet.
Schodzimy. Widzę po Dance jak się rozkoszuje każdym stopniem, każdym łańcuchem, otaczającymi nas piargami i widokami. Twarz rozjaśnia zachwyt zdobywcy. :-)))
Wchodzimy w las. Przepiękny górnoreglowy bór świerkowy. Stare świerki, wysokie i zdrowe, inne zjadane przez korniki, zwalone przez burze, spróchniałe, na ich szczątkach wyrasta młode pokolenie.
Jeszcze tylko kawałek Górnym Płajem i znowu wszyscy razem na tarasie schroniska. Oj herbatka ma niesamowity smak i urok po całym dniu łazikowania z worem na plecach. Dla takiego momentu warto wstać i ruszyć się z miejsca !!!
Zapada zmierzch, już wszyscy przechodni turyście zeszli na dół. Zostają tylko rezydenci, rozpoczynają się rozmowy w coraz bardziej mieszanym towarzystwie, krążą puszki z piwem, wokół otacza nas cudowna i nienazwana atmosfera gór i lasów.
Nie pójdziemy w nocy na szczyt. Czekać na osławiony babiogórski wschód słońca. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś. Może innym razem, innej nocy, przy wygwieżdżonym niebie, znikające chmury dadzą sygnał do wymarszu. Założymy wtedy czołówki, gorącą herbatę zaparzymy w termosach i odprowadzani przez szum lasu, przez odgłosy zwierząt ( mruczenie wygłodniałych niedźwiedzi ) pójdziemy po kolejną przygodę :-)))
Tej nocy dołączamy się do rozśpiewanej stołówki, gdzie goście razem z obsługą grają na gitarze, harmonijce ustnej i śpiewamy razem z nimi, aż do późna w nocy. Atmosfera tego momentu zatrzymuję nas przed udaniem się w ramiona Morfeusza, zwlekamy z tym jak długo się da.
Zasypiamy w super nastrojach i takich samych się budzimy. Pogoda nam sprzyja. Nic z ciągłego deszczu od samego rana. Wylegujemy się w łóżkach. Aż do południa krążymy po schronisku, nikomu nie chce się opuszczać tego miejsca. Docierają pierwsi turyści „z dołu”.
Nie schodzimy najkrótszą drogą na dół. Gdzie tam. Walimy znowu na górę, na Bronę, i dalej na Małą Babią. Zaczyna się „deszcz ciągły”, który będzie nam towarzyszem przez następne godziny. Schodzimy żółtym szlakiem do Zawoji Czatoża i dalej przez Markowe Rówienki. Po drodze całe zagłębie jagodowe, nie sposób się oderwać. Duże i dużo. Jemy i jemy.
No i koniec wędrówki. Docieramy na przystanek autobusowy w Zawoji przed wejściem do Babiogórskiego Parku Narodowego. Pętla została zamknięta. Na przystanku przebieramy się suche szmaty i wiiiiiooooooooo na obiad.
Pierwszy spotkany nowo wybudowany obiekt, okazał się strzałem w dziesiątkę !!!
Nikomu się nie chce dać pierwszemu sygnału do odjazdu, ale w końcu ruszamy z powrotem.
No i ktoś miał szczęśliwy pomysł aby zatrzymać się jeszcze w Wadowicach. Zobaczyć kościół, dom Papieża, otoczenie.
Zaczęły do nas dochodzić nerwowe telefony i sms’y z domu. Nikomu nie chciało się jednak spieszyć. Jeszcze pożegnalne lody i kawka, i ostania prosta do domu.
I jak to dobrze, że nie przejęliśmy się prognozą pogody ……..
Gliwice 31.07.2005r.
jk