Tatry Zachodnie – wyjazd, którego miało nie być
[Tatry Zachodnie 11-13 listopad 2005]
Nigdy nie liczyłem, że jeszcze w połowie listopada będzie tak cudowna pogoda i takie dobre warunki turystyczne w Tatrach. Już dawno się z nimi pożegnałem, mówiąc sobie: „do przyszłego roku”, a tu nagle taka niespodzianka. I w samą porę. Znajomy podesłał mi swoje zdjęcia sprzed tygodnia z Doliny Chochołowskiej. Ale się podjarałem. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Tatry Zachodnie tak mnie kręciły gdzieś tam w środku, tyle czytałem, oglądałem fotek i planowałem, że w końcu chciałem dać temu wszystkiemu upust.
Telefon do Danki, czy może jechać, czy rodzina ją wypuści po raz kolejny. Ona oczywiście także oderwana od forum górskiego, już myślała jak to dołączyć się do organizowanego przez ludzików spotkania na Hali Ornak. Chęci są, a więc „w drogę”.
Okazało się, że tym razem to tak całkiem łatwo już nie będzie. Święto 11-go Listopada jednak do czegoś zobowiązuje PKP w naszym kraju, a zobowiązuje je do wykasowania kursów większości pociągów. Nie ma i kropka. Tego dnia pasażerowie jadący ze Świnoujścia do Zakopanego muszą iść piechotą lub siedzieć w domu.
Godzinne, nerwowe wertowanie internetowych rozkładów jazdy PKP, PKS, Szwagropolu i innych. Proponowane przez PKP połączenie zastępcze gwarantowało dwukrotnie dłuższy czas podróży i pięciogodzinne, nocne garowanie na stacyjce w Suchej Beskidzkiej. Tyle to ja garowałem na lotnisku w Kopenhadze, ale tam było gdzie łazić i co robić. No i nie piździało przed świtem.
I w końcu pojawiła się bardzo fajna alternatywa. Łączona podróż PKP+PKS plus promocja: Kraków by night. Dlaczego nie? Przecież na krakowskim rynku chyba nigdy nie zachodzi słońce, więc można spróbować.
Na pakowanie pozostało pół godziny, zresztą co tu pakować na 2 dni. Ciepłe szmaty, trochę żarła. Człowiek działa jak automat.
Noc pierwsza: Kraków
Pociąg z powodu pustych torów (przecież odwołano większość ruchu) przyjechał 20 minut opóźniony. Rozpoczęliśmy od toastu piwem za powodzenie eskapady. Podróż minęła błyskawicznie na szczegółowym planowaniu trasy i wspominaniu poprzednich wycieczek.
Kraków przywitał mnie całkowicie przebudowanym dworcem. Przecież bywałem tam prawie co dwa tygodnie. A teraz nie mogłem się odnaleźć. Wyszedłem z jednej strony: nic znajomego nie widać. Z drugiej strony: też nie. Ale idziemy. Po drodze spotykamy rozweselone towarzystwo z Warszawy, które pomaga nam obrać właściwy azymut na Rynek. Mogłem co prawda atakować moją bliską rodzinę, lub znajomych aby u nich przegarować, ale to chyba nie jest dobry pomysł zwalać się komuś na głowę w środku nocy.
Przy Szpitalnej kapitalnie oświetlony budynek, parę zaułków, Brama Floriańska i docieramy na Rynek. Pełno ludzi. Wszędzie ruch, w prawo, w lewo, różnojęzyczne dyskusje. Czasu jest sporo, a więc tradycyjna wycieczka na Wawel. Najpierw Grodzką, potem Senatorską i powtórzenie trasy, którą rok wcześniej szedłem w kondukcie weselnym moich przyjaciół. Odżywają wspomnienia najpiękniejszej imprezy weselnej jaką przeżyłem.
Obchodzimy Wawel, robię trochę zdjęć na Zamek i Wisłę. Nad rzeką trochę wieje, ale tak poza tym to jest ciepło i przyjemnie. Czas płynie do przodu. Kolacja w jakimś kebab-barze zabija kolejną godzinę. Wybija 1.00. Wracamy na ciągle pełny Rynek.
I tu rozpoczyna się historia, która nas niesamowicie ubawiła. W pewnym momencie podchodzi dość pijany (w czym nie odbiegał za bardzo od reszty Rynku) chłopaczek i prosi o ognia. Rozpoczyna się rozmowa. Widzi, że my z plecakami, więc nie tutejsi. Zobowiązuje się pokazać nam miasto! Przecież On już nigdzie dzisiaj nie dojdzie – myślę sobie. Pokazuje nam wykopaliska i Dom Wielkiej Wagi. Biorę aparat, aby sobie pstryknąć fotkę, a tu widzę, że On mi wchodzi w kadr z jakąś panienką. Aaaa, myślę, pewnie jego dziewczyna w końcu go znalazła. Robię fotkę, a tu panienka okazuje się go wcale nie znać! W czasie, gdy zajęty byłem załączaniem aparatu, gościu zgarnął z rynku pierwszą lepszą dziewczynę i ustawił się z nią do zdjęcia! Dobrze, że jej facet był wyrozumiały, a nie dres jakiś.
Nasz „przewodnik” nie był w stanie nam nic innego pokazać jak tylko knajpy, a więc wciskam się z plecakiem do Piwnicy pod Baranami, „odwiedzamy” Skrzyneckiego i żegnamy się zalewając się łzami ze śmiechu.
Ulica Floriańska o 2-giej wygląda identycznie jak o 23.00. Pełno wielojęzycznego tłumu. Dekujemy się w jakiejś knajpie napić się piwa i o 3-ciej idziemy na dworzec PKS. Autobus stał już na parkingu. Jedynych ośmiu pasażerów spało porozkładanych jak kto chciał. 10zł za bilet do Zakopca, ciekawe jak im się to opłaca.
Noc była bardzo widna, księżycowa, więc nawet widoki jakieś były. Krótkie kimanie i już Zakopane. Nawet bym się jeszcze załapał na poranny autobus do MOKA o 6.10. Tylko dwóch pasażerów. Jakże odmiennie niż w środku sezonu, kiedy wali tam kilkanaście tysięcy ludzi dziennie.
Poczekalnia wygląda trochę inaczej niż w Gliwicach. Większość pasażerów wyposażonych jest w kijki, stuptuty i górskie buciory. O wpół do siódmej z wielkim hałasem wtacza się miejscowa gwiazda – babcia klozetowa.
Dzień 1: Dolina Chochołowska – Trzydniowiański – Starorobociański – Ornak-Hala Ornak
Jest i autobus. Podróż wraz z miejscowymi dojeżdżającymi do pracy i dziwiącymi się sobie na wzajem jak mogli wstać tak wcześnie po nocnych libacjach. Cóż. Podobno góral pije.
6.50 i już na szlaku. No taki czas, to mi się podoba. :-) W domu jeszcze bym się przewracał na drugi bok, ziewał, a tutaj widzę słońce wschodzące za Giewontem. Słoneczny cudowny dzień rozświetla oszronione trawy i ścielące się mgły.
Początek mam trudny. To chyba jeszcze pora kiedy człowiek dopiero rozkręca się do życia, więc i marsz idzie mi bardzo opornie. Co innego Danka, ona pcha do przodu jak cyborg. Pierwszy postój – „śniadaniowy” na Polanie Huciska, gdzie można było kiedyś dojechać samochodem. Mijają nas całkiem spore jak na Dolinę Chochołowską grupki ludzi.
Dochodzimy do miejsca, gdzie odchodzi czerwony szlak prosto na Trzydniowiański Wierch. Rozsądek i wyliczone według mapy czasy przejść nakazują skręcić na niego. Hmmm, ale wtedy nie zobaczę Polany Chochołowskiej i nie odwiedzimy schroniska. Eeeeee tam, będziemy napierać i zdążymy. Od tej chwili, aż do końca wyjazdu power nie opuszczał mnie ani na chwilę. W momencie podjęcia decyzji jestem jakby innym człowiekiem. Znika poranna ospałość i nogi same niosą do przodu.
Warto było. Widoki na Polanie Chochołowskiej przepiękne. Ziemia i szałasy pokryte białą szadzią. W górze na błękitnym niebie odcinają się Chochołowskie Mnichy i Kominiarski Wierch.
W schronisku cisza i spokój. Parę osób leniwie zajada kanapki. Z ciekawości zapytuję o nocleg: tylko 4 wolne miejsca na cały ogromny przecież budynek!
Trochę zamarudziliśmy przy drugim śniadaniu. Podejście Szlakiem Papieskim szybko wyciska pierwsze poty. Zrobiło się tak ciepło, że trzeba przebrać wszystkie ciuchy na coś naprawdę lekkiego. W połowie listopada!
Rozpoczyna się długie i piękne podejście na Trzydniowiański Wierch. Najpierw przez las, potem wznoszącym się stromym trawersem pośród kosówek i traw. W dole zostaje Dolina Jarząbcza otoczona pasmem gór.
Podchodząc na szczyt mówię: „jak ja lubię wchodzić gdzieś pierwszy raz, nigdy nie wiem co tam zobaczę”. A to co zobaczyłem zatkało mi dech w piersi! Widok był niezrównany. Otoczeni górami, w tonacji buro-czerwonych jesiennych traw. Prawie całe polskie Tatry Zachodnie, Rohacze, w dali Tatry Wysokie, Babia Góra, Pasmo Polic. Głowa kręci się na około i oczy nie mogą nasycić widokiem. Wrażenie jak dwa miesiące wcześniej miałem na Świstówce – ja nie chcę stąd odchodzić!
Droga prowadzi nas na Kończysty Wierch. Piękne czerwone trawy, płaskie długie zbocza. Idziemy równolegle do pasma Ornaku. Z Kończystego widok na jeziorka z Dolinie Raczkowej i na piramidę Starorobociańskiego. Jest gdzie podchodzić!
Na szczycie sporo ludzi. Ładna listopadowa pogoda robi swoje. Wszyscy wygłodzeni górami wylęgli na szczyty. Prowadzi nas pięknie rozdwojona grań, a w jej zagłębieniu liczne ślady po obozowiskach w namiotach w postaci prostokątnych konstrukcji z kamieni. To musi być bajer spać w takim miejscu!
Starorobociański. Najwyższy w Polskich Tatrach Zachodnich. Słońce już bardzo blisko horyzontu. Czas na posiłek. Siadamy w kolebie wraz z przygodną turystką, która co chwilę coś gubi i czegoś szuka. Po chwili momentalnie robi się strasznie zimno. Metalowy termos przykleja mi się do ręki. Zbieramy się szybko i schodzimy na Siwą Przełęcz. Jeszcze „tylko” pasmo Ornaku i zejście do schroniska.
Po drodze długie dywagacje, który z licznych szczytów to właściwy Ornak. Czyżby ten piękny wierzchołek z zielonymi głazami? Są piekielnie śliskie, co chwilę tracę równowagę, gubimy szlak, rozdzielamy się, aby spotkać się na Wyżniej Orczańskiej Przełęczy. Dance krwawi palec, wykorbiła się gdzieś na tych śliskich głazach. Szybko nakleja plaster.
Rozpoczyna się zachód słońca. Cudownie krwawe, czerwone barwy zalewają niebo. Robimy fotki, panoramy, filmiki. Z drugiej strony nad Tatrami Wysokimi świeci księżyc w pełni. Jest to już któryś kolejny zachód słońca na grani w tym roku. Aż nie chce się schodzić ze szczytów. Co ciekawe, ciągle spotykamy ludzi! Wcale się nie śpieszą i nie wracają do schroniska. Na przełęczy leży sobie na ziemi zachwycony pięćdziesięciolatek. Mówi, że będzie chodził przy świetle księżyca do północy, a potem zejdzie do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Luzak.
Załączamy czołówki i rozpoczynamy przejście na Iwaniacką Przełęcz. Wydaje się, że nic trudnego, że już w domu. Ale gdzie tam. Teraz zaczęła się najbardziej mordercza część całej wycieczki. Zejście pod skalnych stopniach. Totalne oblodzenie. Mój twardy vibram, świetnie sprawdzający się na błocie, na lodzie śliga się na prawo i lewo. Zapieram się kijkami i schodzę koncentrując się na każdym kolejnym kroku. W dole przed nami miga w kosówce czyjaś czołówka. Zapada noc. Krok za krokiem obniżamy się pomału na przełęcz, a z niej na Halę Ornak. Po półtorej godzinie stajemy przed schroniskiem.
Smutna panienka podaje nam numer pokoju i idę pocałować klamkę. Oczywiście jest tylko jeden klucz do siedmioosobowego pokoju, więc ruszam na salę wypytywać każdego po kolei: „macie klucz z pokoju nr 7?” Zgodnie z prawem Murphiego, posiadała go ostatnio zapytana osoba. Bierzemy żarło i idziemy na salę zjeść kolację, rozgrzać się herbatą i ochłodzić piwem. Byłem zachwycony całą trasą, więc gadałem jak najęty. Danka dopiero późnej się przyznała, że była tak padnięta, że w ogóle nie słuchała co ja do niej mówię. Cóż, kobieta… .
Noc druga: Hala Ornak
Schronisko pełne ludzi, więc kuchnię zamknęli bardzo wcześnie, a z rzeczy do jedzenia pozostało tylko piwo w bufecie. Pomyślałem w tym momencie o chatarze Wiktorze Baranku spod Wysokiej. On nie robił takich numerów. Żeby było lepiej, o 22.00 wyłączali światło w całym schronisku. Ciekawa koncepcja, tym bardziej dla tego, kto w tym samym czasie siedział pod prysznicem :-)
Do picia zostało tylko wino Danki (wiśniowe, domowej roboty- mniam,mniam), ale to nie starcza na długo odwodnionym organizmom. Trzeba jeszcze wyjść do najbliższego strumienia. Przed schroniskiem grupa studentów robi „drinka” z potokówy i spirytusu. Jak się bawić, to się bawić.:-) Dolina Kościeliska zalana biało-srebrzystym światłem księżyca. Wrażenie niesamowite. Gdyby nie zmęczenie całodniowymi przygodami, to pewnie jeszcze wyszedł by z tego spacerek nad Smreczyński Staw albo do Wąwozu Kraków i z powrotem :-) W pokoju widzę śpiącego na siedząco gościa, trzymającego dziewczynę za nogę. Zasnęli zmęczeni podczas masażu. Widać nie tylko my daliśmy sobie dzisiaj popalić.
Dzień 2: Hala Ornak-Tomanowa Przełęcz-Czerwone Wierchy-Hala Gąsienicowa
Rano dobijam się do zamkniętej ciągle jadalni. Szkoda czasu. Pierwsi nasi współlokatorzy wyszli już ok 6.00. Jemy przy stole w pokoju. Szybkie pakowanie i w drogę.
Zielony szlak Tomanową Doliną prowadzi z początku przez piękny las, żeby potem wyjść na polanę. Patrzę na miejsce wieczornych zmagań: siodło pomiędzy Ornakiem, a Kominiarskim Wierchem. Wstaje nowy cudowny dzień. Absolutnie błękitne niebo. W planach przejście Czerwonymi Wierchami do Doliny Gąsienicowej.
Szlak pnie się w stronę Ciemniaka. W bok odchodzi ścieżka na Tomanową Przełęcz. Patrzę w górę, patrzę jak zaczarowany. Danka, która poszła już dalej zielonym, odwraca się, widzi moją minę i już wie :-) Bez wariantu typu nadłożenie godziny drogi się nie obejdzie :-) . Walimy więc w górę Kamienistym Żlebem. Wokół przepięknie. Wąziutka wijąca się w górę ścieżyna. Bardzo ciekawe niebieskawe i brunatne skały pod nogami. Wyżej z trudem przeciskam się przez gęstą jak dżungla kosodrzewinę.
Słońce wychodzi zza Tomanowego Wierchu. W tej samej chwili wchodzę na Przełęcz. Widok jest niesamowity. Widziana od tej strony Świnica, to całkiem inna góra, niż ta z Doliny Gąsienicowej. Krywań. W dali grań Tatr Wysokich. Tylko brak funkcjonariuszy Straży Granicznej, których prawdopodobieństwo wystąpienia w tym miejscu to podobno 80%. Rozkładamy się od strony Tomanowej Doliny, jak na jakimś wysokim stopniu amfiteatru, czy koloseum. Czekoladka, termosik i odwieczna zabawa w rozpoznawanie szczytów.
Na Stoły widać wyraźną, wijącą się ścieżkę. Na mapie też jest wyraźnie zaznaczona. A więc postanawiamy zaatakować Ciemniak od tej strony. Ścieżka meandruje pośród kosówki. Wchodzimy na górę, co chwila przystając i robiąc fotki, dziesiątki fotek. W stronę Ornaku, Kominiarskiego, Starorobociańskiego, Babiej, Pilska, Świnicy, Czerwonych Wierchów, gdzie się da.
Dochodzimy na szczyt. Wyglądamy, czy gdzieś jakiś filanc nie siedzi i nie wypatruje wydeptywaczy tych ścieżek. Dróżka gubi się gdzieś pośród skał i schodzi na słowacką stronę. To nie jest ta właściwa. Obchodzimy Ciemniak i podchodzimy ostro po górę od razu na Krzesanicę. Wiatr chce mi urwać głowę. Jeszcze nerwowe rozglądanie się za filancami i rozkładam się wygodnie w zagłębieniu skalnym.
Co za widoki! Wszystko poza Tatrami spowite jest w chmurach. Nad nimi wyrastają tylko Babia Góra, Pasmo Polic, Pilsko. Wszędzie tam w dole ludzie pewnie narzekają na paskudną pogodę, a my tutaj siedzimy w słoneczku.
Fajnie jest tak oglądać Babią Górę coraz to z innej strony, spoglądać raz z Niej na Tatry, a tydzień później z Tatr na Nią. I znowu od nowa. Prawdziwa karuzela.
Na Czerwonych Wierchach masa ludzi, wyrwali się w góry chyba wszyscy, którzy mogli i chcieli wykorzystać pogodę.
Z Kopy Kondrackiej obserwuję przez lornetkę zagęszczenie chłopa na Giewoncie, ale nie przekracza wartości krytycznej, a nawet o dziwo jest pustawo.
Do Kasprowego Wierchu jeszcze 2 godziny. Oj trzeba się sprężać, aby zdążyć na powrotny pociąg. Po drodze przepiękne Goryczkowe Czuby. Prawdziwe pomieszanie kosodrzewiny, formacji skalnych i czerwonawych traw skąpane w pomału zachodzącym słońcu. Oświetlenie jest rewelacyjne.
Budynek obserwatorium na Kasprowym robi się coraz większy. Lecę pierwszy, aby zamówić już coś do jedzenia i nie tracić czasu. Przebijam się przez tłum „gustownie” ubranych panienek, w strojach typowo wysokogórskich :-) . Knajpa nie czynna. Godzina 16-sta widać jest ostatecznym terminem działania gastronomi na górnej stacji kolejki. No cóż, może to i lepiej.
Siadamy na przełęczy i zajadam co tam w plecaku jeszcze zostało. Łapię zasięg i rozmawiam z żoną, która już się niepokoi, czy zdążę na pociąg. Słońce całkiem zachodzi. Momentalnie robi się niesamowicie zimno. Szybko zarzucam plecak, zakładam cieplejsze rękawice, kije w ręce i na dół. Początkowy fragment Suchej Doliny jest bardzo śliski, szczególnie kamienne schody. Idziemy bokiem szlaku, tu jest trochę lepiej. Po 100 metrach znika oszronienie i można znacznie przyspieszyć.
Samotny pobyt w górach znowu zostaje nagrodzony. Przed nami wprost na ścieżce spore stadko kozic. Za ciemno na fotki, więc pozostaje tylko podejść do niego jak najciszej i jak najbliżej. Kozice są czujne i szybko oddalają się od ścieżki.
Dno Doliny Gąsienicowej. Cudownie świecący księżyc nad Kościelcem. Z tyłu, z Przełęczy Liliowe widać schodzących z czołówkami ludzi. Fascynujący widok dwóch poruszających się strumieni światła.
Murowaniec. To jakby powrót do cywilizacji i początek powrotu do domu. Kolacja, dowodnienie herbatkami, zupą, piwem, „doładowanie” termosu. Nie chce mi się wstawać i opuszczać tego miejsca. Wstanie oznacza jakby koniec wakacji, pożegnanie z letnimi wyjazdami, nadejście zimy. Ale „już do odwrotu głos trąbki wzywa”. Trzeba gnać na pociąg.
Początkowy odcinek przemierzam o czołówce, zaraz ją jednak gaszę. Księżyc świeci tak mocno, że przyjemniej się idzie tylko w jego świetle. Ostatnie spojrzenie do tyłu na Dolinę Gąsienicową, Orlą Perć, Kościelec. Miałem tu przyjechać za dwa tygodnie na zlot, ale sam jakoś podświadomie nie wierzyłem, że mi się uda. A więc pożegnanie.
Próbuję zrobić parę fotek. Klękam na ziemi szeroko rozstawiając nogi i opieram aparat na kijku. Różne kombinacje czasów i czułości. I tak wiadomo, że nic nie wyjdzie, ale zawsze pozostanie jakiś ślad po tej chwili i towarzyszących jej odczuciom.
Noc trzecia: Powrót do domu
Mijają nas w pośpiechu dziesiątki osób, dziw że aż tyle. Rozpoczął się Wielki Powrót.
Ostatni postój na Przełęczy między Kopami. Jeszcze parę eksperymentów z aparatem. W dole pięknie świecą światła Zakopanego. Odwieczny dylemat: Skupniów Upłaz, czy Dolina Jaworzynka. Idziemy tam gdzie większość – górą. Po chwili zaczyna się ogromne oblodzenie. Droga niesamowicie śliska. Trzeba iść malusieńkimi kroczkami. Po wejściu w las jest już czarno. Dłużące się jak zwykle zejście do Kuźnic prawie w całkowitych ciemnościach.
W Kuźnicach pusto. To nie jest ta pora roku, kiedy są pełne, gwarne i kiedy …… busy kursują co chwila do centrum. Nie ma nawet taksówki. Przyśpieszamy i liczymy czas. Na Kupówki już go nie ma. No i znowu nie przywiozę do domu oscypków :-( Nie ma wyjścia. Maraton trwa. Podobnie jak 2 tygodnie wcześniej w Dolinie Białej Wody, wyścig z czasem ze środkami publicznej komunikacji. Pod drodze zakupy na drogę, dworzec, bilety, peron, wolne miejsca w przedziale i ufffff. Zdążyłem. 10 minut przed czasem. Niezły margines błędu jak na całodniową włóczęgę.
Epilog
I tak oto zakończył się tatrzański sezon wycieczkowy roku 2005. Pełen przygód, pięknych widoków, zachodów słońca wysoko na grani, potu i zmęczenia. Niesamowita jesienna pogoda w tym roku została wykorzystana w 100 procentach.
I niech mi nikt już więcej nie mówi że w listopadzie nie opłaca się jechać w góry bo jest krótki dzień. 12 godzin z plecakiem dziennie – to jest TO!