Leboszowice – Trachy na nartach biegowych
Przypadkiem znajduję się we wsi Leboszowice. Zimowe, mroźne popołudnie. Słońce jeszcze nie schowało się za linią horyzontu. Parkuję samochód pod samym lasem, przypinam narty i zagłębiem się w nim. Ilość śniegu ostatnio nas nie rozpieszcza, więc trzeba się cieszyć z tego co jest.
Strasznie lubię ten sosnowy bór w Leboszowicach. Znam go z wycieczek rowerowych. Na Śląsku przeważają lasy liściaste, a tutaj sosna i sosna. Wokół cisza, spokój. Śnieg nie tknięty niczyją stopą. Dziwne, że jeszcze nikogo tutaj nie było. Widocznie mnie pozostawiono palmę pierwszeństwa przetarcia pierwszych śladów.
Ścieżka prowadzi lekko w dół. Narty suną roztrącając na boki płatki śniegu. Miarowe uderzenia kijków o ziemię stukocą w pustym lesie. Dojeżdżam do mostka nad rzeczką. Niby uregulowana, ale rozrósł się wzdłuż jej koryta piękny las łęgowy. Wierzby pochylają się nisko nad wodą, która wyrwała się z koryta i utworzyła malownicze meandry.
Krajobraz zmienia się. Wzdłuż ścieżki pojawiają się stare dęby. Wysokie, rozłożyste, spróchniałe i dziuplaste. Jak z jakiejś starej baśni.
Na szlaku wyrastają góry. Prawdziwe, strome i wyniosłe. Usypane przez człowieka hałdy. Zarastają już borem sosnowym. Sukcesja następuje coraz szybciej. Sosenki rosną na płaskich tarasach i na bardzo stromych, skalistych ścianach. Wszędzie zielono i biało. A wiadomo, że taki młodnik to wprost raj dla wszelkiego gatunku żywych stworzeń. Ilość tropów w śniegu sięga kosmicznej wprost liczby. Wszędzie widać ślady czyjegoś tuptania. Tutaj głęboki odcisk kopyt jelenia, tam drobniejszy sarny. Chyba jakiś sabat zajęcy się tu odbywał, bo ich tropy są wszędzie. Rozchodzą się i zbiegają, kręcą w koło, zawracają. Ścieżkę przecina jeszcze wiele, wiele innych śladów całkowicie mi nie znanych. Jaki ubogi jest mieszczuch w wiedzę o swoich najbliższych sąsiadach. Jeden ślad wygląda tak, jakby ktoś na nartach śladowych tędy przeszedł, drugi takie maciupeńkie nóżki odbiły, a zwierzątko, może myszka, było takie małe, że aż w śniegu swoim ciałem korytko wyrzeźbiło i na koniec zanurkowało, zakopując się pod śniegiem.
Zajęcza ścieżka kończy się na krawędzi urwiska. Nisko na horyzoncie rozlewa się czerwona łuna, ślad po zachodzie słońca. Przegapiłem świecącą dzisiaj niziutko planetę Merkury. Za to Wenus! Ta to sobie dzisiaj używa na wieczornym niebie razem z Księżycem w pełni! A niebo! A niebo jak to zimą bywa, granatowe i gładziutkie.
Raptem, ścieżkę przecina rodzina saren. Wbiegły w młodnik i tam się zatrzymały. Zbliżam się. Czuć silną woń ich ciał. Mierzymy się przez chwilę wzrokiem, po czym odchodzą wspinając się na strome zbocze niczym kozice.
Czas wracać do domu. Księżyc rzuca na ziemię srebrzystą poświatę. Wyraźnie w śniegu odbijają się cienie mijanych drzewek. Jeszcze tylko podbieg przez las po własnych śladach i kolejna zimowa przechadzka kończy się przy samochodzie. Ostatnie kilometry śnieg już nieźle skrzypiał pod nartami. Nic dziwnego, termometr pokazał -12 stopni. Mamy zimę.