Najpiękniejsza wycieczka w Beskidzie Śląskim
Była to moja najbardziej niezwykła wycieczka narciarska zeszłego roku. Tak bardzo chcę się z Wami podzielić wrażeniami tamtego dnia, że obiecajcie mi proszę, że nie oderwiecie się od monitora, puki nie przeczytacie tej relacji aż do końca i nie obejrzycie całego filmiku.
Pogoda tego dnia dopisała. Śnieżna, mroźna, słoneczna zima. Dopóki w piersi serce bije, nie można tego zmarnować.
Na stole ląduje mapa wydawnictwa Compass – Beskid Śląski.
Poranne łamanie głowy. Analiza warunków, możliwości, wariantów i własnych chęci. Zwyczajowy problem wymyślenia nowej, atrakcyjnej trasy narciarskiej.
Zaczynam dzień od Przełęczy Kubalonka w Wiśle. Istny węzeł gordyjski lepiej lub gorzej przygotowanych śladów. Testuję je wszystkie po kolei i przy okazji schowany w plecaku GPS rysuje mapę tras biegowych na Kubalonce.
Z punku widokowego, małej polanki położonej nad spadzistym stokiem, fantastycznie przedstawia się panorama Doliny Białej i Czarnej Wisełki, pasmo Baraniej Góry, Cieńkowa i Malinowa. Wszystko skąpane w białym puchu i szadzi. Widać stąd dokładnie, całą zaplanowaną na dzisiaj trasę. I jak to przeważnie bywa, apetyt przerasta rzeczywiste możliwości krótkiego zimowego dnia.
Szeroką, wygodną i często rozjeżdżoną przez sanie i auta drogą docieram na Stecówkę. Krótki odpoczynek nad talerzem gorącego żurku, zagryzanym czarnym chlebem.
Dalsza trasa prowadzi czerwonym, grzebietowym szlakiem przez rozległe pola wyniszczonego przez korniki lasu. Mijanym turystom, aż cała twarz promienieje od przecudownej gry światem na ośnieżonym świecie.
Szlak zjeżdża do Doliny Czarnej Wisełki. Dalej wygodną i szeroką drogą podbiegam i podchodzę w stronę Schroniska na Przysłopie. Na ostatnim, ostrym zakręcie w prawo, skręcam na płaj. Tutaj ma swój początek nowo poprowadzona droga z Przysłopu, zboczami Baraniej Góry, Zielonego Kopca, Malinowa, aż na Biały Krzyż. Jest to podarunek leśników walczących z usychającym lasem, dla nas turystów. Zapewnia prostą i wygodną ścieżkę długości prawie 20 km. Idealną na narty, rower i spacer.
Wiosną było tu trochę błota, ale droga jest stopniowo utwardzana żwirem i jest coraz lepiej. Niestety odkrywają ją nie tylko spokojni turyści, ale docierają tutaj także skutery śnieżne, quady i samochody.
Tydzień wcześniej pokonywałem tą trasę w przeciwnym kierunku, z Przełęczy Salmopol na Kubalonkę. Dziś oczy zwrócone są na Biały Krzyż.
Na śniegu widać przyprószony, samotny ślad. Narty wskakują w przetarte tory i suną raźno do przodu. Słońce pomału chyli się ku zachodowi. Czerwona łuna oświetla drzewa pokryte szadzią. Widoki są bajkowe i powalające. Dawno, ale to dawno, nie było mi dane doświadczyć tak rewelacyjnej, słonecznej gry świateł.
Zachwyt sunięcia w absolutnej samotności w barwnym spektaklu rozgrywającym się na niebie i ziemi zostaje po godzinie przerwany skuterami śnieżnymi. Niszczą tory, warkot psuje nastrój, a smród spalin jeszcze przez kwadrans czuje w nosie i gardle. Tfuuuu!!! Ohyda! Śnieg przesiany przez skutery jest jakiś inny, mniej śliski, a na zjazdach narty z trudem rozpędzają się.
Krwisto – czerwona tarcza słońca chowa się za horyzont. Purpurowe niebo przechodzi w ciemny granat. Brakuje czasu i statywu, aby choć odrobinę z tego przedstawienia utrwalić na cyfrowej matrycy. Ale, czy w ogóle widzieliście kiedyś narciarza ze statywem? No cóż, są chwile, dla których warto dźwigać dodatkowe kilogramy.
Na niebo wychodzi Księżyc. Odtąd jego nikły blask będzie mi kagankiem i towarzyszem w ciemnościach.
Stoki kryjące w sobie źródła Wisły ogarnia zmrok. Płaj przecina niebieski szlak z Baraniej Góry do Wisły Czarne przez Kaskady Rodła. Jeszcze trzy godziny drogi przede mną.
Ochładza się. Chowam niepotrzebny już teraz aparat fotograficzny do plecaka, zmieniam rękawiczki na cieplejsze i zakladam na głowę czołówkę. Niech już czeka w pogotowiu.
Kolene skrzyżowanie dróg i kolejny etap podróży. Śnieg robi się coraz bardziej zmrożony, trwardszy. Zaczyna skrzypieć pod nartami i kijkami. Szurrr, szurrr, skrzyyyypp, skrzyyypp. W cichym lesie rozlega się ta swoista melodia.
Ręce i nogi pracują rytmicznie szóstą godzinę z rzędu. Jeszcze polanka z drewanianym domkiem, jeszcze kolejne skrzyżowanie. Ślady skuterów odchodzą w bok. Pod nogami znowu jedynie dziewiczy śnieg. Narty odzyskały swoją płynność i szybkość.
W głebokim jarze potoku Roztoka, tworzącego łącznie z Wątrobnym wody Białej Wisełki rozpętała się mała zadymka śnieżna. Biała chmura podchodzi od dołu i zbliża się szybko do mnie. Widoczność spada do jednego metra! Twarz atakują ostre igiełki lodu. Komplenie nic nie widać. Całkowicie tracę widoczność i orientację. Nie wiadomo gdzie droga, gdzie zakręt. Na szczęście przechodzi równie szybko jak się pojawiła. Ufffff, bylo naprawdę nie przyjemnie. Sam, dwie godziny od cywilizacji i zerowa widoczność w rozświetlnym jednie nikłym świetłem Księżyca lesie.
Szurrr – szurrr, szurrr – szurrr, droga prowadzi ciągle pod górę. Las wokół ożywa. Jakieś skrzypnięcia, stukoty, trzaski. Nie wiem po co, przypomniały mi się usłyszane rano od przypadkowo spotkanego myśliwego słowa: w okolicy jest mało zwierzyny, pojawiła się spora watacha wilków i wszystko pochowało się po lasach. Brrrrrrr. Robi mi się jakoś dziwnie. Rozlgądam się po tropach, ale widać, że tylko lis tędy przechodził, być może w poszukiwaniu sprawcy innego śladu – zająca.
Srebrny rogal Księżyca rzuca trupioblade cienie. Obok niego jasno prześwieca Wenus. Szurrr, szurrr, mijają kolejne minuty, kwadranse, godziny.
Z daleka dochodzi odgłos jakiegoś wystrzału, więc dla pewności rezygnuję ze światła Księżyca i załączam czołówkę. A nuż gdzieś tam siedzą przyczajeni na tych ambonach wzdłóż drogi i uznają mnie za łowną zwierzynę.
Droga skręca w prawo ostro pod górę. Zdejmuję narty i przyczepiam je do plecaka. Mniej energii zabierze mi podjeście z buta. Stroma górka rozgrzewa mnie do czerwoności. Jeszcze trochę, kilkanaście minut i już w lewo odchodzi żółty szlak na Cienków. Ostatni etap dzisiejszej wycieczki. Ze względów bezpieczeństwa nie zakladam już więcej nart. Szkoda, bo droga aż się o to prosi, ale po ciemku możnaby się na coś nieźle nadziać.
Dalsza trasa grzbietem Cienkowa nie ma już dzisiaj sensu. Dochodzę do miejsca, gdzie na wiosnę obserwowałem i fotografowałem traszki górskie i odchodzącym w prawo trawersem rozpoczynam zejście najkrótszą drogą do cywilizacji. Śnieg jest kopny i nieprzetarty. Trzeba torować zapadając się po kolana. Idę zataczając się jak pijany, nie mogąc czasami postawić prosto nogi, a czasem wyrwać jej spod śniegu. Ale to tylko do granicy lasu, potem juz droga jest łatwiejsza i marsz wymaga mniejszego wysiłku. Jeszcze trochę lawirowania krętymi leśnymi ścieżkami i dochodzę do pierszych zabudowań. Momentami jest lód, trzeba mocno uważać. Przy pasiece tracę równowagę. Łuupsss! Lecz zaraz szybko wstaje. Nie ważne, że wyglądam jak bałwan. I tak nie ma tutaj nikogo, kto mógłby to zobaczyć.
Odgłosy przejeżdżających samochodów, pierwszy asfalt, drugi. Wisła Malinka. Powrót do cywilizacji. Powrót do domu.
I gdyby nie zapisany ślad na GPS’ie i karta pamięci pełna zdjęć, to kto by pomyślał, że to się naprawdę zdarzyło. 31 km drogi pokonanej w mroźny, słoneczno-księżycowy dzień.
Siedząc już nocą na kanapie, z kubkiem gorącej herbaty w ręce przeglądam wykonane zdjęcia. Nie chciało mi się wierzyć własnym oczom, że to naprawdę mi się wydarzyło.
Przypadkiem w serwisie Last.fm natrafiłem na piosenkę Sarah Brightman – It’s A Beautiful Day – Ten Piękny Dzień. Nie zważałem na słowa, ale jej wokaliza jakoś tak bardzo mi harmonijnie przypasowały do widoku drzew na tle granatowego nieba, a rytmiczna muzyka do miarowej pracy całego organizmu. Niczym jakiejś maszyny, zbudowanej do pokonywania przestrzeni z otwartymi z zachwytu ustami.
Postanowiłem złożyć z tego pokaz slajdów, z muzycznym podkładem, wrzucić w dużej rozdzielczości do oglądania na pełnym ekranie i podzielić się tą chwilą z kim tylko mogę.
Przypatrzcie się zdjęciom, wczujcie się w pulsujący rytm muzyki , a potem przypnijcie do nóg swoje narty i jeździe …
[Wisła 3.01.2009r]