Mis Palafitos
Są na świecie miejsca, o których nawet się nie marzy. Wyjątkowe, niepowtarzalne.
Do Mis Palafitos trafiłem całkiem przypadkiem, nie będąc nawet przygotowany na to, co zobaczę.
Jest to niewielki hotel w Delcie Orinoko postawiony na kształt osady tubylców, Indian Warao.
I nie chciało mi się wierzyć, że to tu i w takich warunkach będę spał. W środku tropikalnego lasu równikowego, tuż nad jedną z licznych odnóg przeogromnej Delty Orinoko. Jak to dobrze, że w młodości czytało się powieści Arkady Fiedlera!
Hotel Mis Palafitos, to szereg maleńkich domków postawionych na dwumetrowych palach wbitych w grząski, podmokły grunt lasu deszczowego. Podobnie jak chatki Indian, zamieszkujących brzegi Orinoko, posiadały one dach wsparty na palach. Dostosowane do standardów zachodnich turystów wyposażone były w malutką łazienkę z prysznicem. Brunatna woda czerpana była wprost z Orinoko! Jak to w normalnym hotelu, dali nam mydełka, dwie butelki z wodą, świeczki!!! i ładnie ułożyli ręczniki na łóżkach w kształt kajmanów.
W suficie wisiała jedna żarówka, a świeczki, to była przenośna latarka w drodze na taras lub z wizytą do sąsiadów. Ścianki doków zbudowane były z zatrzymującej moskity i inne latające i chodzące stwory siatki. Oczywiście przez siatkę było doskonale widać, kto co w środku robi.
Tam w środku widać mój domek marzeń.
Domki w Mis Palafitos połączone były kładkami, które zapewniały w porze deszczowej przejście suchą stopą i możliwość komunikacji z centralnie położoną jadalnią i barem. Wyglądało to fantastycznie, a szczególnie nocą, kiedy rozpalono wzdłuż nich kaganki oświetlające drogę.
Jedzenie było proste i smaczne. Nikt zresztą nie spodziewał się tutaj nic wykwintnego. Serwowane na prawo i lewo w Wenezueli drinki, to przeważnie Cuba Libre, czyli rum, cola i limonka z dużą ilością lodu. Pije się tego tutaj dużo i obdziela turystów na każdym kroku (pewnie po to, aby zmylić ich czujność w stosunku do portfela).
Czułem się szczególnie szczęśliwy, że przypadł mi domek nad samą Orinoko. Malutki tarasik, dwa wycięte z desek fotele i wokół dzika, egzotyczna przyroda. O czym więcej człowiek może jeszcze zamarzyć!
Los Palafitos jest na tyle duży, że można było sobie chodzić drewnianymi pomostami przyglądając się egzotycznej roślinności, ptakom, wsłuchiwać odgłosom dobiegającym z tropikalnego lasu i … uciekać przed komarami. Moskity atakowały, a jakże, ale każdy był na to przygotowany i specjalne repelenty szły w ruch.
W jednym końcu hotelu swoje potężne gniazda posiadała cała kolonia żółto – czarnych ptaków. Kłóciły się ciągle, wydając nieprawdopodobne serie dźwięków. Dalej w namorzynach przysiadły guacharaca. Piękne duże ptaszyska.
W okolicy stołówki siedziały na balustradzie, drzewach lub dachu oswojone papugi ara. Te to się dopiero kłóciły i hałasowały!
Sępnik czarny, ptak podobny do sępa, przesiadywał na czubkach drzew. Gdzieś obok przystani, pomiędzy roślinnością przemykał ogromy żółw.
Palmy kroczące towarzyszyły palmom z ogromnymi kolcami i palmie moriche. Obok rósł hibiskus, drzewo mleczne i tyle innych rzeczy, których nie potrafię nazwać i wymienić.
Kolczasta palma sprytnie zabezpiecza się przed zwierzętami chętnymi na zjadanie jej liści i owoców.
Nocą, o czym pisałem już w innym wpisie bloga (zajrzyj i obejrzyj film Noc nad Orinoko), towarzyszyło nam huczenie-zawodzenie małp wyjców araguato. Faktycznie nazwa wyjce jest adekwatna do wydawanego przez nie wycia.
Żal rano opuszczać przytulny, wciśnięty w dżunglę hotelik Mis Palafitos, ale nowe przygody ciągle czekają.