Angkor Wat, jeden najwspanialszych z cudów świata
Gdzieś tam po świecie rozsiane są miejsca mające szczególne znaczenie dla naszej ogólnoludzkiej kultury. Niegdyś ich miernikiem była lista Siedmiu Cudów Świata. Dzisiaj podobną, choć szerszą rolę odgrywa Lista Skarbów Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.
Angkor Wat potwierdza teorię jak dużo jest jeszcze na naszej Ziemi do odkrycia. Ile nowych miejsc i skarbów odnaleziono lub upowszechniono w przeciągu ostatnich 100 lat!
Jeszcze 20 lat temu kompleks świątyń Angkor Wat był zarośniętą przez dżunglę ruiną. Dzisiaj, odwiedzany jest przez miliony turystów, zjeżdżających tu dosłownie z całego świata.
Aby wykorzystać jak najlepiej dzień na zwiedzanie, należy wystartować z okolicznego Siem Reap już przed świtem. Cały sznur tut tuków, trójdrożnych moto riksz, rowerów i samochodów kieruje się długim, nie przerwanym wężem tylko w jedną stronę. Odwracając się do tyłu, widać światła tego węża wijące się drogą wokół basenu-fosy otaczającej świątynię.

Jest chłodno, a na siedzeniu tuk-tuka nawet zimno. Można napawać się jeszcze niską temperaturą. Ciemne, kamienne bloki świątyni mocno się nagrzewają i zwiedzanie w południe może być dość uciążliwe. Na szczęście nie mieliśmy tego problemu. Cały kompleks Angkor Wat rozrzucony jest na dużej przestrzeni i wymaga licznych przejazdów. Zadaszony, ale pozbawiony ścian bocznych tuk-tuk, dostarcza chwilę ochłody dla ciała i odpoczynku dla nóg.
Plan zwiedzania Angor Wat powinien zakładać „ominięcie tłumów”. Oczywiście coś takiego jest nie możliwe. Ludzie są zawsze i wszędzie. Już przed świtem robi się bardzo gwarno i tłoczno na grobli prowadzącej do głównego wejścia do świątyni. Jeszcze dosłownie nic nie widać, a już sznur ludzi maszeruje w jednym kierunku. Niektórzy przyświecają sobie latarkami, inni stawiają ostrożnie nogi, aby nie potknąć się na starodawnym bruku. Cel tego marszu jest tylko jeden. Zdążyć zająć dobrą pozycje i oczekiwać na wschód słońca. Angkor jest duży, ale wszystkie najfajniejsze zdjęcia powstają zza poprzedzającej go sadzawki, w której odbija się słońce i równocześnie wieże świątyni.
Ludzi masę, tłum masakryczny, a właściwy brzeg sadzawki nie jest wcale duży. Podnieceni Japończycy i Koreańczycy w pośpiechu przepychają się, zmieniają obiektywy, podkręcają statywy, zupełnie tak jakby od tego zależało ich życie.
No ale słońce nie wychodzi. Klimat tutejszy jest inny, bardziej wilgotny i nad horyzontem zalega mgła, a powyżej warstwa chmur. Coś tam się przejaśnia, coś rozwidnia, strzelają migawki tysięcy aparatów, a tu nic. Słońce wcale nie kwapi się, aby wyjść.
Aż w końcu nastaje wielkie poruszenie, podniesione głosy. To słoneczko znalazło małą dziurkę w chmurkach i przez chwilę przebija je na wylot. Co za nastrój zapanował! Klikają migawki duże i małe, błyskają flesze małpek, komórki idą w ruch. Nie tylko komórki, nawet tablety, bo trzeba bowiem wiedzieć, że Koreańczycy uwielbiają je stosować jako „poręczne” aparaty fotograficzne.
W końcu, po kilku próbach, słońce na stałe wydostało się ponad chmury i dało znać zwiedzającym, że już pora ruszyć do świątyni na zwiedzanie lub na … śniadanie, do znajdujących tuż obok licznych, prymitywnych, polowych wprost restauracyjek.
Nie warto iść za tłumem, lecz poruszać się w przeciwną stronę. Odstąpić od zwiedzania samego Angkor Wat i wyruszyć tuk-tukami na wielki objazd wybranych świątyń i pałaców, aby powrócić tutaj na godzinę przed zachodem słońca. I co dziwne, faktycznie było już mniej turystów i w galeriach bocznych, płaskich tarasach, chodnikach, goniąc za poszukiwaniem najpiękniejszych kadrów znalazłem się zupełnie sam! Wydaje się to nie możliwe, ale jednak.
Jakie wrażenia? Po tych wszystkich wspaniałościach kultury khmerskiej jakie tego dnia widziałem, to sam Angkor Wat wywołał już na mnie mniejsze niż przypuszczałem. Jest potężny i piękny. Majestatyczny. Posiada w sobie tą potęgę, wagę wieków i cień wspaniałej kultury i cywilizacji Khmerów. Miałem czas trochę po nim pomyszkować i nacieszyć się miejscem i chwilą. Wraz z zachodem słońca i wyjściem turystów nastała także cisza. Stare mury zdawały się do mnie przemawiać językiem założyciela Surjawarmana II.

Jeden z największych skarbów Angkoru, to długa na 900 metrów ściana galerii w całości pokryta płaskorzeźbą. Ta kamienna księga zawierająca obrazy z życia bogów, królów i zwykłych ludzi jest kopalnią wiedzy o cywilizacji Khmerów. Wszystkie inne zbiory biblioteczne, spisywane na nietrwałych pergaminach, zostały po prostu zjedzone przez liczne w tym klimacie żyjątka. Najwięcej przekazów przetrwało w piśmiennictwie chińskim i stąd czerpiemy naszą wiedzę o odległych czasach. O Państwie Khmerów, które dzięki niesłychanie rozbudowanej sieci kanałów, zbiorników retencyjnych mogło uprawiać takie ilości ryżu, że nikt nie zaznawał tutaj głodu. Dzięki bogatym źródłom żywności możliwe było wykorzystanie wolnych zasobów ludzkich od kilkudziesięcioletniej pracy nad każdym z obiektów.
Podobnie jak w przypadku piramid egipskich, Panteonu, Hagia Sophia, Koloseum, nie sposób nie podziwiać dawnych budowniczych. Za rozmach, precyzję, kunszt zdobniczy i wyobraźnię. I chodź jak każdą cywilizację, tą również spotkał upadek, to pochłonięte przez dżungle pałace i świątynie przetrwały do naszych czasów, aby dalej zachwycać.

Największy jednak upadek spotkał Agkor Wat i całą Kambodżę za Czerwonych Khmerów. Za czasów Pol Pota została bestialsko wymordowana lub zmarła z zagłodzenia i wycieńczenia niewolniczą pracą jedna piąta ludności! Niewiarygodny koszmar i horror naszych czasów.
Ten piękny teren, po którym teraz stąpamy został zaminowany, a wszędzie, w całym kraju porozrzucane są bezimienne groby „przeciwników” rewolucji. Chorej mrzonki wyrosłej w głowach garstki komunistów.
Apsara, niebiańska tancerka pokazuje swoje boskie kształty.
Angkor Wat, to największy kompleks religijny na świecie.