Biegówki do Łączy, gdzie Świat się kończy
Po wybitnie udanym ostatnim szusowaniu w rejonie Rud Raciborskich i Sierakowic wzrosły apetyty na kolejną wyprawę. Aby się nie powtarzać wybraliśmy trasę prowadzącą lasami w rejonie Sierakowice – spod kaplicy św. Marii Magadaleny do Łączy.
Z powodu ogromnej ilości śniegu (oby nam go nigdy na biegówki nie zabrakło!) nie obyło się bez przejściowych kłopotów z parkowaniem. Koło zaboksowało, rozszedł się smród palonej gumy i już 2 auta stanęły dotykając się „dziubkami”.
Wypakowaliśmy nasze narty, kijki, wiktuały no i … zaczęła się ceremonia pod nazwą smarowanie nart biegowych. Kto miał smar, a nie miał łuski na nartach to pracowicie nakładał go, rozprowadzał i szlifował z pomocą korka. No bo tym razem przezornie znalazła się butelka, a czy widzieliście kiedyś butelkę bez korka ?
Ruszamy w drogę, no i totalne rozczarowanie. Tak pięknie przygotowana w zeszłym tygodniu trasa została makabrycznie rozjeżdżona przez traktor. Co za pech. Dojechaliśmy jednak jakoś do kaplicy, gdzie Michał zdjął narty, w myśl swojej życiowej maksymy, że na nartach do kościoła to on nie wchodzi.
Dalsza droga przebiegała już szybko, łatwo i przyjemnie. Nawierzchnia była równa i wyślizgana, do poruszania się wystarczała sama praca rąk. W ten sposób dotarliśmy do samej Kotlarni, a więc wjechaliśmy już na teren województwa opolskiego. Tam zaliczyliśmy trochę asfaltu i potorowaliśmy poboczami. No cóż, nie każdą trasę da się zaplanować perfekcyjne, no bo nikt nie wpadł, aby mapach zaznaczać jakże istotne informacje o odśnieżaniu.
Praca rękoma odbiła się negatywnie na moich kijkach. W pewnym momencie leciutko się odbiłem, a ten „puścił” i ułamał się w połowie. Trochę dziwne uczucie oprzeć się na czymś takim, a jeszcze większe zdziwienie, że tak łatwo można go załatwić. No cóż, grupa odjechała już do przodu, zostałem sam w lesie z dyndającym kikutem. Prędko skompletowałem jakiś patyk, odczepiłem z plecaka jeden trok, a aparat fotograficzny pozbawiłem paska. I w taki oto sposób wyprodukowałem nowy kijek firmy Olympus, który pozwolił mi dogonić całą grupę.
Za Kotlarnią znaleźliśmy się znowu na pięknej i odśnieżonej drodze leśnej. Nasza radość nie trwała jednak długo. Widocznie Kotlarnia nie odśnieża swoich lasów tak jak to robią Rudy. Rozpoczęło się Wielkie Torowanie. Muszę przyznać, że poruszanie się po dziewiczym śniegu jest równie przyjemne jak po przygotowanych przez leśników drogach. Zachwyca zupełny spokój, cisza i brak kontaktu z cywilizacją.
I tak brnęliśmy zaglądając co chwilę do mapy, aby nie pogubić się w tym labiryncie ścieżek, którego sam Minos by się nie powstydził.
Nie wspomniałem jeszcze ani słowa na temat pogody. A ta była wprost wymarzona. Błękitne niebo, świecące słonko, biały puszek, migawka w aparacie aż sama się wyzwalała. Wprost czuło się wszędzie nadchodzącą wiosnę i ocieplenie.
Pojawiły się pierwsze ślady traktora, widać wjechaliśmy na teren wpływów innego leśnictwa.
Jeszcze pół godzinki i cel wycieczki został osiągnięty. W Łączy przywitała nas mała knajpka, gdzie latem lubię zaglądać na rowerze.
I tu narty biegowe pokazują swą niezaprzeczalną wyższość nad rowerem i samochodem. Po 3 piwkach, to już o pedałowaniu można zapomnieć, nawet prawo jazdy można stracić. A gdy jesteś na biegówkach? Nic z tych rzeczy. Możesz być pijany jak Polak i zgodnie z prawem jechać gdzie chcesz :-)
No cóż, tym razem nie wykorzystaliśmy tych specyficznych własności nart biegowych. Za to odbyła się minuta szczerości i dziewczęta powyciągały swoje „domowe” wypieki z plecaków. A czego tam nie było, Delicje, Herbatniczki, Pierniczki, no i Prawdziwa Litewska Czekolada. Naprawdę się spisały!
Pokrzepieni pojechaliśmy prostą drogą do Sierakowic, do naszych samochodów.
Słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi. Pięknie prezentowała się nasza gromadka na tle czerwonych chmur.
Po drodze spotkaliśmy pełne zapału małżeństwo próbujące od miesiąca swoich sił na nartach. Zaprosiliśmy oczywiście na forum www.biegówki.pl, a oni w dowód wdzięczności wskazali nam drogę obok PGR-u, gdzie zostaliśmy solidnie zdopingowani przez roztaczający się tam aromat świeżutkiej gnojówki. Każdy momentalnie odzyskał wszystkie siły i ochoczo wysuwał się na prowadzenie.
No i końcówka, jeszcze tylko skręt w lewo do głównej drogi i koniec wycieczki. A gdyby tak nie skręcać, tylko … jechać na przód przez młodnik i skręcić dopiero w następną przecinkę? Oooo, jakże byliśmy naiwni sądząc, że zdążymy przed nocą! „Torowanie” przez młodnik, to była jedna wielka beczka śmiechu. Było tak gęsto, że widziałem tylko plecy poprzednika. Ilość bałwanów była wprost niepoliczalna. Glebując zawisałem w powietrzu w jednej ręce trzymając aparat, a drugą próbując się osłonić przed nadzianiem na ostre pieńki, jakich tam była nieskończona ilość. Nie chciałem skończyć jak Azja, syn Tuchaj-beja.
Przeżyliśmy. Młodnik się skończył i odnalazła się właściwa droga. Opony traktora zostawiły ślady jak po ratraku. Biegówki niosły super. Jeszcze tylko spotkanie z myśliwymi, którzy nam dobrze poradzili zejść im z linii ognia i rozdroże z naszymi autami.
Szybkie pożegnanie, zakończone wspólnym wypychaniem samochodów z zasp i powrót już po ciemku do domu. Oj, znowu by się gdzieś pojechało …